Relacja z VIECC czyli z Vienna Comic Con
Jestem młodym konwentowiczem. Nie sądzę, aby 8 kolejnych edycji Pyrkonu to był jakiś specjalnie duży wynik, porównując chociażby do innych naszych klubowiczów. Później jednak przeczytałem następujący wpis na jednej z zaprzyjaźnionych grup na Facebooku: (pisownia oryginalna) „Tak się zastanawiam, dlaczego na każdym konwencie swoje stanowisko mają gwiezdne wojny, a nawet DW albo jakieś słabe seriale, a nie ma strefy Star Trek. Coś trzeba będzie z tym zrobić, nie wiem jeszcze co, ale coś”. Zdziwiło mnie to, gdyż my – Wielkopolski Oddział Gwiezdnej Floty – wystawiamy się regularnie od co najmniej 5 lat. Po co? Aby pokazać, że Star Trek to nie przestarzały wymysł, który przeminął, zalany bajecznym światem Disney’a, a wciąż żywa idea, którą krzewimy i propagujemy w Polsce (i w Europie od jakichś 2-3 lat).
Dlatego nie zdziwiłem się, gdy wogfowa wystawa na Pyrkonie przyciągnęła uwagę zagranicznych gości, którzy zaprosili nas do siebie, a także twórców rodzimych konwentów, którzy doceniają nasz wkład w tworzenie fandomu Star Treka i jego reprezentowanie w Polsce i za granicą. Po dłuższych deliberacjach wybraliśmy Comic Con w Wiedniu, który wydawał się idealnym miejscem, na rozpoczęcie naszej przygody z wystawą za granicą. Odpowiednio daleko, aby podjąć trudne decyzje, co ze sobą zabrać, a zarazem odpowiednio blisko, aby zyskać doświadczenie z tego typu ekspedycji. Tak – ekspedycja, gdyż każde z nas poza plecakami z ubraniami i przebraniami, miało rzeczy potrzebne na wystawę – standy, duże logo klubu – „deltę”, zdjęcia, rekwizyty i inne. Wszystko po to, aby dobrze się zaprezentować.
Pierwszy etap podróży – to 5 godzin w pociągu, gdzie nie tylko jest wygodnie, ale jest żurek w WARSie, także dzień mija dobrze. Wizyta w Krakowie, a następnie szukanie peronu, z którego odjeżdża autobus do Wiednia – to mnie nie dziwi ani trochę. Korki na każdym kroku, za gorąco w autobusie i brak miejsca – to nic, bo jesteśmy w gronie dobrych znajomych z małopolskiego klubu Star Trek i dobrze się bawimy, nawet jeżeli to kolejne 6 godzin podróży.
Są dwie rzeczy, które od razu uderzają w Wiedniu – jedzenie i picie. Ktoś z puszką piwa w metrze, czy na ulicy – to nie problem, gdzie ściąga się antyterrorystów z terenów byłej Jugosławii, aby wlepić mandat za demoralizowanie dzieci swoim zachowaniem, jak to w naszym rodzimym kraju. Natomiast budki z fast foodami… to budki z kiełbasą. Pamiętasz ten dzień 15 lat temu, gdy słońce świeciło mocno na niebie, a w powietrzu unosił się zapach lata? Biegłeś przez łąkę, a żyto smagało Twoje dłonie, spragniony jadłeś dojrzałe i słodkie owoce, a delikatny wiatr we włosach sprawiał, że czułeś radość życia? Tak mniej więcej smakuje kiełbasa z budki po 14 godzinach podróży.
Siostra Justyny z zaprzyjaźnionego klubu z Krakowa udostępniła nam pokój, dzięki czemu mieliśmy bazę wypadową, gdyż Comic Cony – tradycyjnie – nie oferują sleeproomów. Piątek minął nam na zwiedzaniu Wiednia, który ma imponującą komunikację publiczną w postaci metra. Schönbrunn Palace, Karlskirche, Opera, Stephansplatz… rozumiecie no, zwiedzaliśmy Wiedeń. Przygoda rozpoczęła się, gdy zbliżał się wieczór i należało udać się na miejsce wystawy. Zgodnie z informacjami od koordynatora naszego działu – mieliśmy „rozłożyć się” (a konkretnie nasze stanowisko) do godziny 18. Jednakże, ogólna informacja (nowa), wskazywała, że w piątek mamy czas do 22. Odpoczęliśmy w naszej bazie wypadowej i spokojnie pojechaliśmy na godzinę 20, aby zastać prawie puste hale targowe z pojedynczymi ludźmi, którzy nic nie wiedzieli. Udało się nam na szczęście doprowadzić do finalnej konstrukcji, a po zakończeniu prac – był czas na odtańczenie tradycyjnego austriackiego tańca:
https://www.youtube.com/watch?v=PcRyjkYdDxM
Odebraliśmy „kleine Kugel” (czyli Kulkę – kolejnego załoganta krakowskiego MOFSTu) z dworca i uzupełniwszy zapasy napitków na wieczór – wyruszyliśmy do bazy wypadowej. Na tę chwilę muszę wspomnieć o magicznym materacu Kulki, który to pompowany był przez przeszło pół godziny, tylko po to, aby być pustym w przeciągu godziny. To imponujące osiągnięcie technologii wpisuje się w kanon Star Treka. Zaprawdę.
Sobota. Dzień prawdy. Przygotowani ruszyliśmy na miejsce targów. Zdajecie sobie sprawę, że ten konwent, który jest z 5 razy mniejszy niż Pyrkon, trwa tylko 2 dni, nie oferuje sleepa – za wejściówkę na weekend życzy sobie 50€? Pamiętajcie o tym następnym razem, marudząc na ceny naszych rodzimych konwentów. Na szczęście my – wystawcy, wchodziliśmy bez kolejki i za darmo. Powiem szczerze – mieliśmy nieciekawe miejsce, które bardzo utrudniało działalność. Przed nami stał Tie Fighter w skali 1:1, obok wystawa modeli Kuleszów, a po naszej lewej stoisko Gwiezdnych Wojen, gdzie można było powalczyć na miecze świetlne. Deprymujące, prawda? Moje obawy były jednak nieuzasadnione, gdyż okazało się, że zwiedzający chętnie do nas podchodzili i nawet bariera językowa nie przeszkadzała w komunikacji, gdyż dotyczyło to naszego wspólnego zainteresowania. Ludzie pytali o wszystko. Skąd te zdjęcia, kiedy robione, za ile te autografy, jak się nam Discovery podoba, no i najczęściej – skąd jesteśmy.
Trochę jednak o samym konwencie.
Miał on miejsce w dwóch dużych halach, gdzie jedna była po prostu dużym sklepem z wszelakiego rodzaju gadżetami, koszulkami i innymi. Dodatkowo miało tam swoje stoisko Wargaming, a także były tam biurka, gdzie gwiazdy dawały autografy i gdzie można było zrobić sobie zdjęcia. Jeżeli chodzi o gadżety, nie było niczego nadzwyczajnego, ot – po prostu to, co się sprzedaje i aktualnie jest na topie.
Druga hala podzielona była na 4 strefy. Pierwsza przeznaczona była na e-sport: na wielkim telebimie trwały rozgrywki w League of Legends. Druga zajęta była przez… sam nie wiem co to było. Festiwal piosenki austriackiej? W pewnym momencie na scenę wszedł austriacki Justin Bieber i dziewczęta piszczały… zostawmy to z boku, ok? Super. Trzecia strefa, to gastronomia – gdzie (ku mojemu zdziwieniu całą tą zachodnią technologią) można było płacić tylko gotówką. Czwartą (największą) strefą była strefa fanowska. Co ciekawe, artyści, rzemieślnicy i inni, którzy „opierają się” na czymś w swojej twórczości – także byli w tej samej strefie, upchnięci jeden przy drugim na małych stoliczkach.
Wszystko to od 10:00 do 19:00. Niezbyt długo, ale wystarczająco, aby całość obejść pięć razy. W międzyczasie zrobiliśmy sobie zdjęcia z Jasonem Isaacsem, wzięliśmy autografy i zapoznaliśmy się z okolicznymi klubami (także tym z Gwiezdnych Wojen), bo przecież my jesteśmy otwarci na wszystko. Nie przeczę, że badanie tricorderem miecza świetlnego, aby wskazać, że to tylko zabawka, było odrobinę nieuprzejme, ale koniec końców – nie ma to znaczenia. Dopiero zaczął się wieczór, ruszyliśmy znów na miasto, aby uzupełnić zapasy energetyczne, co tzw. „chińczyk”, oferujący bufet typu :płać 11€ i jedz, ile chcesz” spełnił mistrzowsko.
Niedziela różniła się od soboty tym, że było mniej zwiedzających, a także wisiało nad nami widmo czternastogodzinnej podróży powrotnej do Poznania. Mimo to, wysiłek nie był tak duży, jak się wydawało. Nie zliczę, ile razy robiono sobie z nami zdjęcia, naszego stoiska, czy autografów aktorów, których spotkaliśmy dotychczas na innych konwentach itp. Nawiązaliśmy kontakty z przedstawicielami konwentów, fanami, grupami Star Treka z Europy, co na pewno zakiełkuje w przyszłości. Jeżeli chodzi o niedzielę, to należy też wspomnieć parę rzeczy: strój Seven of Nine, zwiedzanie (Rathaus i okolice), bagietka z twarzą, chleb ze śniegiem, a także odpowiedź dla żula proszącego o pieniądze na synthol po niemiecku: „Darmok and Jalad at Tanagra”. Ale wszystko to nic z opowieści, gdyż należałoby tam być, aby żart zrozumieć.
Na tym myślę polega potęga wspólnych wyjazdów. Jasne – kosztują, podróż nie należy do najprzyjemniejszych, nocleg często jest we wspólnym, dużym sleepie, człowiek jest głodny, spragniony i zmęczony… ale wspomnienia utrapień szybko zostają nadbudowane tymi pozytywnymi chwilami, spędzonymi wśród nowych i starych znajomych.
CMO – Kamil