Discovery i The Orville (w jednym stały domku).
Jesień obrodziła w to, na co trekkies czekali z wypiekami na twarzy. Z jednej strony nowy serial z logo Star Trek, z drugiej The Orville Setha McFarlane’a. Kilkanaście odcinków obu produkcji za nami, zatem można pokusić się o porównanie. Czy spełniają moje oczekiwania? Czy są tym, czego spodziewali się trekkies?
Star Trek Discovery czyli Disco w kosmosie.
No dobra, nie będę opisywał jęku rozpaczy, jaki towarzyszy każdemu kolejnemu odcinkowi „nowego” Star Treka. Wystarczy rzec, że społeczność „starych” fanów trzęsie się w posadach. Z jednej strony hardcorowi trekkerzy, z drugiej ci, co dołączyli do fandomu po produkcjach z Kelvin-timeline. Linia podziału jest bardzo wyraźna i jak nigdy dotąd nie rozwarstwiła tak fanów uniwersum.
No dobrze – ale czy faktycznie jest powód do rozdzierania szat, wylewania żali i krzyku rozpaczy jak to twórcy Disco, niczym drony Borg, zasymilowali i okrutnie przekształcili zdrowe ciało kanonu w bezmyślna papkę…
Zatem postanowiłem poszukać odpowiedzi czy faktycznie tak jest.
Pytanie to nie jest bezpodstawne, bowiem pojawił się serial inspirowany Star Trekiem w wykonaniu naczelnego szydercy telewizji, Setha McFarlane’a. I – o dziwo – zamiast idiotycznego widowiska, podszytego typowym dla niego absurdalnym poczuciem humoru, dostaliśmy serial, któremu bliżej jest do „dawnych” Star Treków niż samemu Discovery – opatrzonego bądź co bądź logo Star Trek.
Co zatem jest nie tak z Discovery w odczuciu trekkies? Odpowiedź jest jedna: WSZYSTKO. I, prawdę powiedziawszy, trudno się temu dziwić. Bo faktycznie Disco całkowicie zrywa z estetyką „złotego okresu” Star Treka, czyli czasów przełomu lat 80 i 90, które ugruntowały postrzeganie ST w świadomości fanów uniwersum.
Podstawowym problemem jest (nie)kanoniczność Disco. Twórcy przysięgają, że zrobili wszystko aby kanon pozostał nienaruszony. Tyle, że z tym w ST bywało różnie. We wspomnianym przeze mnie „złotym okresie” na przestrzeni dekady fani otrzymali trzy siedmiosezonowe seriale, utrzymane w tej samej estetyce, zgrabnie połączone przenikającymi się wątkami fabularnymi. Ale to trochę mało, aby można było mówić o ortodoksyjnym kanonie. Jest to raczej zbiorowa świadomość fanów ST niż kanon. A dowodem na tę tezę jest to, co wydarzyło się kilka lat później, gdy światło ujrzał Star Trek Enterprise… Co jak co, ale nie można było go oskarżyć o niekanoniczność.
Genialnie połączono w nim wątki z sezonów i filmów TOS a nawet seriali „złotego okresu”, a mimo to community odrzuciło tę serię niczym żywy organizm obce ciało. I to było dla mnie niezrozumiałe, bo serial stawał się lepszy z sezonu na sezon i dziś jest uważany za najbardziej niedoceniony serial ST. A mimo to fani ST wbili większość gwoździ do trumny Entka, wykrzykując, że Enterprise to nie Star Trek, Archer to nie kapitan Gwiezdnej Floty jakim powinien być. A cała załoga to matoły. Pozostałe gwoździe wbili ci, co mogli ten serial uratować, czyli fani SF, ale dla nich Enterprise był zbyt „startrekowy”… Szkoda.
Zatem rodzi się pytanie: jak zrobić serial trekowy dla ortodoksyjnych trekkies? Odpowiedź jest prosta: nie robić. I to jest najpoważniejszym wyzwaniem, przed którym stają ci, co porywają się na stworzenie czegoś spod znaku Star Trek – duszne i ciasne ramy zbiorowej świadomości fanów, ugruntowane przez trzy seriale.
Czas na Substytut
Co by nie powiedzieć o The Orvile to można być pewnym jednego. McFarlane doskonale zdaje sobie sprawę z odczuć community ST. I gdy tworzył swój serial wiedział, co musi zrobić. Bo prawda jest taka: The Orville to kalka seriali „złotego okresu” i to tak bardzo widoczna, że aż boli. Każdy fan ST bez trudu potrafi wymienić odcinki The Orvile, które są niemal identyczne fabularnie z epizodami z Voy, TNG i DS9. Można by rzec, że McFarlane na bezczelnego zerżnął fabułę z wymienionych wyżej serii i, podlewając to „retro sajfaj” sosem, upichcił The Orville. I o dziwo ogląda się to naprawdę dobrze, mimo że niektóre gagi są tak suche, że mogły by do reszty osuszyć Marsa. Co więcej – udało mu się to, czego nie udało się twórcom Enterprise – emitowanego ponad dekadę temu. Serial oglądany jest chętnie przez ortodoksyjnych fanów ST jak i przez zwykłych miłośników SF. Jak zatem uniknął potępienia ze strony community ST? Prosto, nazwał serial The Orville. Zastosowanie takiego wybiegu pozwoliło mu na dodanie „pieprzu” niektórym gagom, na jakie nie można byłoby sobie pozwolić robiąc serial z logo Star Trek. Tytuł The Orvile go nie ogranicza, więc facet poleciał w kosmos. Dosłownie. Dowody? Proszę bardzo!
(UWAGA, delikatne spoilery!)
Pamiętacie odcinek DS9, kiedy to ambasador L’waxanna Troy z powodu drobnej niedyspozycji rozsyłała po DS9 empatyczne miłosne uwarunkowanie? Porównajcie go sobie z odcinkiem The Orville, gdy zjawia się na pokładzie Orville były kochanek Kelly. Raczej trudno sobie wyobrazić, aby scenarzyści DS9 zrobili z Sisko uwarunkowanego mentalną ingerencją geja, zadurzonego w Quarku. A McFarlane mógł! Bum!
Dobra albo to. Isaac uczy się, czym jest ludzkie poczucie humoru. Podobna sytuacja miała miejsce w pierwszym filmie TNG. Wtedy Data zwyczajnie wpycha Doktor Crusher do wody. Ale to dla McFarlane’a jest zbyt mało. Dla dowcipu Isaac amputował Gordonowi we śnie nogę. I jakby to nie wystarczało – owa noga wraca w mało oczekiwanym momencie. I żeby była jasność – cały odcinek ma klimat żywcem wyjęty ze Star Treka. I co ciekawe – wszyscy rechoczą na całe gardło.
(Koniec spoilerów)
Ale już słyszę krzyki, gdyby ktoś w przypływie szaleństwa dał McFarlane’owi pozwolenie na zrobienie tego samego pod logo Star Trek. Wszyscy ortodoksi ST zagrzmieliby z oburzenia. Niemożliwe? A właśnie, że tak bo mimo wszystko prawie każdy odcinek The Orville ma swoją głębię i tak, jak stare seriale trekowe poruszają filozoficzne tematy – nawet jeżeli podszyte są suchym poczuciem humoru McFarlane’a.
Ok, ja wiem – usłyszę, że ST to kanon. Tylko jaki? No właśnie cały kanon dla hardcorowych trekkies zamyka się w ścianach pięciu statków i na ich kapitanach. Koniec.
Ładne to, ale jakieś takie inne…
Co jest nie tak z Discovery? Dla mnie, jako długoletniego fana ST, tylko jedna rzecz. Umiejscowienie czasu akcji. Według twórców akcja rozgrywa się między Enterprise a TOS. I to jest to, co ten serial pogrąża najbardziej. Faktycznie – trudno to fanom ST i mnie również umieścić w tym okresie, gdy serial wizualnie całkowicie odbiega od obydwu serii. Ok, technologia idzie do przodu. Ale to, co dostajemy, pasuje jak kolano do męskiego krocza. W serialach i filmach po „złotym okresie” twórcy starali się zachować spójność wizualną. W „Entku” wygląd statku i załogi nasuwał skojarzenia z XX wiecznym okrętem podwodnym. I to trzymało się kupy, Enterprise był to pierwszy ziemski statek ruszający w kosmos. W Kelvinie umundurowanie załogi łudząco przypominało mundury TOS. Twórcy naprawdę starali się utrzymać zgodność z uniwersum, a mimo to community odrzuciło te produkcje. Dlaczego zatem producenci Disco nie starali się zachować spójności?
Trekkerzy Trekkerom ten los zgotowali.
No dobra, nie oszukujmy się – chodzi o kasę. A ta płynie, kiedy produkt się sprzedaje. Zatem sytuacja jest prosta. Trzeba zrobić taki serial Star Trekowy, aby spodobał się jak największej liczbie potencjalnych widzów. I nie wzięto tu pod uwagę hardcorowych fanów. Bo oni byliby jedynie wstanie zaakceptować nowy serial pod warunkiem, że kapitanem byłby Picard albo Sisko, ewentualnie Janeway. I to tylko wtedy, gdyby zagrali ich ci sami aktorzy, co dotychczas.
Zatem twórcy, mając w pamięci to, co spotkało Enterprise oraz filmy z Kelvina, najwidoczniej już na początku podjęli decyzję, aby olać hardcorowych trekkerów. Jak pomyśleli, tak zrobili i wyszedł im najbardziej widowiskowy serial spod znaku Star Trek, całkowicie oderwany od tego, co wcześniej otrzymali fani ST. Efekt: ogromna oglądalność i jęki „starych” Trekkerów… Disco to serial na współczesne czasy. Dla ludzi odurzonych Marvelowska papką wizualnych wodotrysków. Nie ma nic wspólnego ze starymi serialami. I, o zgrozo, było tej hybrydzie zdechnąć marnie niczym „Entkowi” a ona dostaje drugi sezon!
Czas na herezję.
I bardzo się cieszę, bo prawda jest taka, że Discovery to mimo wszystko Star Trek, ale pozbawiony duchoty starych koronek. I oczywiście, jeżeli tylko twórcy nie mają innych planów (mirrorów, kelvinów, etc.), to jedynym problemem jest umieszczenie akcji w podanym wyżej przeze mnie okresie.
A gdyby tak akcję Disco umieszczono 80 lat po Voyagerze? O, to byłaby zupełnie inna sprawa. Wyjaśniałoby to łysych Klingonów, wściekłych na Federację. A Klingoni w Discovery są bardziej Klingońscy niż kiedykolwiek. Wyjaśniałoby to też socjopatę-kapitana Gwiezdnej Floty, bo Lorca to dupek, ale to właśnie tacy jak on wygrywają wojny. Dziwaczny napęd sporowy (jak pamiętamy WARP szkodził czasoprzestrzeni) i całą wizualną oprawę. Natomiast Michael mogłaby być wychowanką Spocka zamiast jego przyszywaną siostrą.
Kurczę – jedyne 80 lat a taka różnica… Ja wiem – to, co boli najbardziej starych fanów Star Treka to dystropijna fabuła i oficerowie GF, zrywający z etosem Federacji znanym z poprzednich seriali. Ale też nie ma co ukrywać – Disco to najbardziej dojrzały serial spod znaku Star Trek. Para gejów w jednej z głównych ról. Klingoni kanibale, międzygatunkowa scena łóżkowa, która według Asha jest aktem gwałtu na nim… Jak to porównać z lekkim tonem opowieści starych seriali ST? Nie można. I to jest kością niezgody. Kelvinowcom się to podoba. „Nowym” Trekom przyciągniętym do uniwersum przez Discovery też (a sporo ich przybywa po obejrzeniu serialu).
Niestety my, starzy Trekkerzy, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Nadszedł czas uświadomić sobie, że stare już nie wróci i albo przyzwyczaimy się do tego, co zaserwowali nam twórcy Discovery (mi się to udało), albo zostaniemy skazani na oglądanie po wsze czasy starych seriali ewentualnie na otarcie łez oglądanie naprawdę dobrej podróbki zatytułowanej The Orville.
Jazz